Wojna – szybkie dorastanie

w pawlik 1939Wojna zastała ją u babci, Marianny, w Krynkach-Borowych, gdzie spędzała wakacje z rodzicami i siostrami. Rodzice pod koniec sierpnia, w obliczu groźby wybuchu wojny, wrócili do Ostrołęki, a córki dla bezpieczeństwa pozostawili w Krynkach. W pamiętniku czytamy: W dwa dni potem, tj. w piątek 1 września zbudziły nas ze snu o świcie straszliwe huki. Szyby w oknach dzwoniły, ściany drżały. To samoloty niemieckie bombardowały sąsiednie dwory i wioski. Wojna. Mówiło się o niej po cichu. I oto już wybuchła nagła, barbarzyńska, niszczycielska.

 W głuchej wiosce podlaskiej, wśród lasów pielęgnowałyśmy chorą Babcię, rozmawiałyśmy z lękiem o Rodzicach. Co z nimi? Zocha opiekowała się Tereską, jak matka. Chodziliśmy nocami za wieś, gdzie stał krzyż przydrożny; tam zbierały się kobiety, odmawiały różaniec, płakały, tuląc do siebie przestraszone dzieci. W ten dzień zbierać się na polu sołtys zakazał, bo samoloty chodziły eskadrami, czasem pojedyncze sztuki opuszczały się nisko i siekły z karabinów maszynowych do bezbronnej ludności.

Ostrołęka już 10 września 1939 r. została zajęta przez Niemców. Ludność cywilna i urzędy wcześniej opuściły Ostrołękę. W czasie okupacji została włączona w skład Prus Wschodnich (niem. Ostpreußen). W mieście (niem. nazwa Scharfenwiese) Niemcy rozpoczęli konfiskatę polskich nieruchomości wraz z wyposażeniem (meble, futra, metale itp.).

Na skutek wysiedlenia rozpoczęła się wojenna wędrówka rodziny Pisarków. Po ewakuacji Ostrołęki ojciec wrócił do Krynek po córki, uznał, że powinni być razem. W drodze do miejsca ewakuacji dostali się pod kule z niemieckich samolotów. A w drodze pod Siemiatyczami dostaliśmy się pod kule. Trzy samoloty niemieckie, dostawszy się pod ogień polskiej artylerii przeciwlotniczej i zobaczywszy, że nie dojdą do celu, opuściły się i zaczęły strzelać do ludności, pracującej w polu. Karabiny maszynowe szczekały zawzięcie, granaty, szrapnele gwizdały, rwały się wokoło. Jakiś koń galopował po polu spłoszony. Rzuciliśmy wóz i biegliśmy przez świeżo zorane pola, coraz to przypadając do ziemi, w stronę widniejącego w dali lasu. Nasz woźnica bał się okropnie i przewracał się tak, że raz myśleliśmy, iż go kula trafiła. Nie zapomnę nigdy zdania, które wtedy na wpół żartem wypowiedział Tatuś: „Widzicie sroki, dla was to człowiek nawet na kule narazić się gotów.” Co do mnie, to ogarnął mnie jakiś szalony zachwyt? Wszystko było tak, jak w kinie, tylko muzyka była bardziej gwiżdżąca i wyraźniejsza.

Cała rodzina Pisarków znalazła się w oddalonej o około 170 km Klonownicy, koło Białej Podlaskiej – gdzie wywieziono z Ostrołęki rodziny pracowników sądowych. Tam spędzili miesiąc, ale warunki życia były ciężkie, dlatego ewakuowani zaczęli na własną rękę wracać do rodzinnej Ostrołęki. Z pamiętnika Wandy dowiadujemy się, że droga powrotna trwała dwa tygodnie. Tak ten czas opisywała młoda Pisarkówna: […] po drodze spotkaliśmy kolejno wojska polskie (nawet naszą biedną ostrołęcką dzielną garść ułanów 5 pułku, który wtenczas był już rozbity i bez sztandaru), potem bolszewickie, a na koniec w Borku – niemieckie – (nad Bugiem). Co ja piszę: dojechaliśmy… ależ nie, przydreptaliśmy na własnych „samochodonogach”.

Niestety, ale i tu nie czekało ich nic dobrego: W Ostrołęce upłynął nam rok ciężki, rok smutny, w Ostrołęce żyło się jak na wulkanie, ciągle oczekując wybuchu i nieszczęścia. W początku ciemne mroki okrutnej niewoli rozświecała nam jeszcze nadzieja podsycana ogniem wiadomości z tajnych odbiorników radiowych. Lecz gdy wykryto, gdy skonfiskowano radia, aresztowano właścicieli, zgasł dla nas jasny płomień. Zgasła nasza gwiazda, jeno okruch z niej pozostał i błyska w ciemnościach aż dotąd słabym i chwiejnym światłem i błyska z oddali i przyświeca tysiącom, tysiącom Polaków aż po dzień dzisiejszy. Nadzieja nasza …, że przyjdzie dzień…

Lecz to już była inna Ostrołęka. Co prawda zajmowali wynajmowane, trzypokojowe mieszkanie, ale władze dokwaterowały im niemiecką rodzinę. Nadeszły złe czasy dla Polaków – aresztowania, nędza, głód, żandarmi z karabinami, wędrówka w nieznane. Deportacje objęły też Pisarków. Rodzina przygotowywała się do wyjazdu. Od kilku dni chodziliśmy poubierani we wszystkie potrzebniejsze rzeczy. Spało się tak, jadło i chodziło – kilka dni. We wtorek się rozbieraliśmy – nie sposób było wytrzymać z gorąca. A tobołki popakowane były już w niedzielę. Matka zapobiegliwie pozostałe ze sprzedaży domu pieniądze pozaszywała pod podszewką wierzchnich okryć. Ojcu udało się meble i ubrania odstąpić znajomym, którzy spłacali je symbolicznymi kwotami. Nawet te niewielkie „raty” bardzo się przydały później, np. w Dobranowicach na przetrwanie zimowych miesięcy.

Uzbrojeni żandarmi przyszli w środę 11 grudnia 1940 r. o godzinie czwartej w nocy i dali dwadzieścia minut na spakowanie się i opuszczenie mieszkania, gdzie mieszkało przez lat tyle ciche, pogodne szczęście. Ruszyli pieszo z tobołkami przez zasypane śniegiem drogi. Potem ciężarówkami wieźli Niemcy transport do Działdowa, gdzie znajdował się obóz przejściowy – niemiecki obóz koncentracyjny (niem. Durchgangslager Soldau). A stamtąd zesłano ich do Małopolski. Pociągiem, w zaplombowanych przedziałach, pojechali przez Niemcy, Toruń, Łódź i Częstochowę aż do Krakowa. Tu poszczególne rodziny rozdysponowano po okolicy.

Ich skierowano do Dobranowic (małej, historycznej wsi położonej 6 km od Wieliczki). Do Dobranowic przyjechali w mroźną zimową noc 16 grudnia. Zostali zakwaterowani w małej, krytej strzechą, dwuizbowej chałupie 72-letniego wdowca Błacha. Zamieszkali w skromnej „ośmiokrokowej” izdebce To właśnie tam czternastoletnia Pisarkówna zaczęła prowadzić dziennik. Pamiętnik ów (ten zeszyt, który się zachował), pisany w latach 1941-42, daje świadectwo okupacyjnej rzeczywistości. Na kartach pamiętnika jawią się nam zwykli ludzie z ich codziennymi problemami, troskami, cierpieniami. Wanda to doskonały obserwator. W sposób dojrzały ocenia sytuacje oraz ludzi, z którymi zetknęła ją wojenna zawierucha. Co dziwne, ta nastolatka potrafi tłumaczyć niegodziwość, podłość i zło, z którymi spotykała się bardzo często. Nie potępia ludzi, którzy upokarzali ją i jej rodzinę. Rozumie i tłumaczy ich postawy, nie ma w niej gniewu i złości, choć nieraz jest rozgoryczona. Jednak, jako wrażliwa młoda „pisarka”, dostrzega piękno okolicy, obserwuje mieszkańców: A za łańcuchem gór granatowych, co koło nich Raba podobno przepływa, het, precz, znaczą się niewyraźnie na pogodnym niebie sine szczyty Karpat. Lubię ładne widoki. A podobno widok gór wywołuje pogodny nastrój ducha, czy coś podobnego. Co do mnie, to bardzo w to wątpię, a jest mi dzisiaj tak radośnie tylko dlatego, że jest tu taki głęboki, śliczny śnieg, no i w ogóle tu jest ślicznie. Niezmiernie podobało mi się w kaplicy, tak ładnie śpiewali i ładnie jest też, że wszyscy mężczyźni chodzą w kapeluszach.

W Dobranowicach byli Pisarkowie początkowo traktowani jak niezwykli, a nawet „egzotyczni” przybysze. Oto w ich małej skostniałej społeczności pojawili się OBCY.

Gdyśmy wyszli z kościoła na drogę, wokół rozległy się dotyczące nas uwagi wypowiadane szeptem, który można na 5 km. usłyszeć. Najbardziej bawiło nas, gdy dopytywali się jedni drugich: „A ila ich jest? ila ich jest? I zarazem było nam trochę nieswojo, bo doprawdy przyglądano nam się tak, jakbyśmy byli, co najmniej pięcionożnymi prosiętami.

Jak ich przyjęli krakowiacy? Gdy wczoraj przyjechaliśmy, to Błoch i jeszcze jakiś Nowakowski od razu krakać nam zaczęli, że tu bieda, że nie będziemy mieli z czego żyć itd., a myśmy tylko na nich oczy wytrzeszczyli i, choć ostatnia pasja człowieka brała, potakiwali. Wiedzieliśmy to, gdzie nas wiozą? Mamusia mało nie płakała, nie spodziewaliśmy się takiego przyjęcia, wtedy sołtys wziął mamusię do drugiej izby, pomógł rozpalić ogień i zaczął ją pocieszać. Myślałam, że dostaniemy ciepłą kolację, byliśmy tacy zmarznięci i głodni. Izdebka była dawno niezamieszkana, więc zimna, słoma do spania dopiero, co z dworu przyniesiona, przemarznięta, rozgrzaliśmy się trochę czarną kawą, bo gospodarzowi nie przyszło do głowy nas ugościć. Całe to szczęście, że sołtys dał tej kawy i kapusty na niedzielę.

Jedni mieszkańcy wsi starali się pomóc przybyłym, dzielili się tym, co mieli, choć sami posiadali niewiele, Dobrzy są ci ludzie. Nanieśli nam tyle chleba, że na kilka dni starczy), a inni wyzywali od dziadów: – Dziadami nas nazwał. Dlatego, żeśmy wysiedleńcy. A przecież nigdy nie prosimy, pracujemy jak możemy, a Mamusia upominała się o to, co zarobiła. […] Boli mnie to, że żyję na łasce ludzkiej, że się nad nami litują, bolą mnie ludzkie docinki. Teoretycznie to mieszkańcy mieli utrzymać wysiedlonych, ale wieś była bardzo biedna (bo tu biedni są ludzie to prawda). Pisarkowie doznali tu głodu, prawdziwego głodu (przestali nam przysyłać marki, wieś nic nie dawała, a prosić się wstydziliśmy. I doszło do tego, że nie było co ugotować, a chleba nie oglądamy od Wielkanocy), wynajmowali się do dorywczych prac polowych za skromną zapłatę (w klasztorze felicjanek, we dworze dobranowickim), a nawet tylko za strawę u miejscowych gospodarzy. Jednak i tej pracy często brakowało. Doświadczenia te nie pozostały bez wpływu na wrażliwą psychikę młodej dziewczyny: Ja przecież tracę te chwilę młodego życia na smutek, kiedy powinnam być wesoła. Ale nie umiem być taką. Czuję się w sobie dziwnie dojrzała. Nie nęcą mnie radości ni wrzawa, lubię samotność i milczenie, które mnie jednak nastraja ponuro i zazdroszczę tym, co śmiać się mogą i weselić i śpiewać. Trudno dziwić się młodej dziewczynie, że nie potrafiła się śmiać, gdy odczuwała wielką niesprawiedliwość z jaką spotykali się na każdym kroku. Nawet zakonnice wykorzystywały trudną sytuację Pisarków: Mnie już robota u zakonniczek zbrzydła, coś okropnego, jak nas wyzyskują. […] Używają nas do wszystkiego: do prania, cerowania, sprzątania, zmywania, kopania w ogrodzie, sadzenia, plewienia i podlewania. To są wszystko lekkie roboty. Mimo ciężkiej pracy obie siostry Pisarkówny nie były traktowane na równi z innymi pracownikami. Wanda żali się: Najbardziej przykre jest to, że jesteśmy ze służby pod względem jedzenia wyróżnieni. Np. Jan (parobek sióstr) dostaje podwieczorek i Gazda też, a my z Gienką nie. Albo często widzimy, że Jan, Gazda i Gienka jedzą na śniadanie chleb z kawą (znalazł się jakoś), a my z Zochą zimny pęczak z wczorajszego obiadu omaszczony łojem i szczypiorem, a żeby było ciepłe – zalewają nam mlekiem. To okropność, nie wiem czy dawniej wzięłabym coś podobnego w usta, ale teraz jesteśmy przecież ciągle głodne, bo przecie, jeśli zje się tego tyle, co się zmieści na małym, płaskim talerzyku (to nie przesada tylko szczera prawda) i potem trzeba czekać do południa, to chyba nie jest dziwne. A na obiad, gdy czasami na drugie danie dają innym po dwa naleśniki i my z Zochą dostajemy jeden na pół, albo każą nam zjeść obiad w altanie, żeby nie widzieć, że inni dostają po dwie bułeczki. Nigdy nie sądziłam, że coś podobnego może się dziać u zakonnic. Przecież my jesteśmy tylko za życie i Jan się dziwi, że nie odchodzimy, bo przy tym robić trzeba tak, jak koń. My nie mamy wyznaczonych godzin, więc czasem już ciemno, jak idziemy do domu.

Niejednokrotnie ta dumna i twarda Kurpianka zmuszona była pokonać wstyd i upokorzenie, przedkładając dobro rodziny nad własną ambicję: W Wielką Sobotę chodziłam „po wykupiu”, który, według mnie, jest najpospolitszą żebraniną. Nie można powiedzieć, żeby ludzie nie wspomagali, owszem, dali wiele jaj, trochę placków dla tych biednych wysiedlonych, ale żeby ten nasz łaskawy opiekun wiedział jak mnie „słodko i przyjemnie” było, to nie wiem, czy by raz jeszcze, kiedy kazał tak komuś chodzić. Nikt z domu pójść nie chciał, tylko ja musiałam.

Bieda i głód, a także tęsknota za swoimi, doskwierała rodzinie tak bardzo, że Andrzej Pisarek czynił starania o pozwolenie na powrót w rodzinne strony. Jednak droga ta nie była taka prosta i łatwa. Chrzestna Wandy – Wiktoria Majewska (dobra znajoma Pisarków, pracowała z Pisarkiem przed wojną) wysłała im „zaproszenie” do Ostrowi Mazowieckiej i zobowiązała się ich utrzymywać. Z tym dokumentem ojciec zgłosił się do Rady Opiekuńczej nad Wysiedlonymi w Krakowie, w końcu otrzymali zgodę na powrót w rodzinne strony i bilety na drogę. Wreszcie mogli wracać. Wanda napisała w pamiętniku, że był to: […] okres życia burzliwy, ciężki i głodny, lecz bogaty w doświadczenia i miły – pomimo wszystko. Może jeszcze zatęsknię do Dobranowic – kto wie? Tak, bo tu, te osiem miesięcy mego życia, najpracowitszych miesięcy z całych poprzednich lat, upłynęło mi szczęśliwie, jak nigdy. Więc jutro wyjazd. Jutro – w dwuletnią rocznicę wojny. Kiedyż się ona skończy, kiedy położy kres naszemu tułactwu.

w pawlik 1941 rodzina dobranowice

Rodzina Pisarków w Dobranowicach - pośrodku gospodarz Błach, u którego mieszkali (22 czerwca 1941 r.).

Ksiądz odprawił Mszę św. w ich intencji, pożegnali Dobranowice i 1 września 1941 r. wyruszyli w drogę powrotną. Po wysiedleniu Pisarkowie już nie wrócili do Ostrołęki (również po wojnie). Wanda w Dobranowicach pisała: Przykro to być nędzarzem, gdy się ma majątek, tak jak my, za kordonem. Kordonem wówczas nazywano granicę między Prusami Wschodnimi, a Generalnym Gubernatorstwem (Generalną Gubernią). Powrócili do Ostrowi Mazowieckiej, miasto to leżało w granicach Generalnej Guberni i panowały tu mniejsze restrykcje względem Polaków niż w Ostrołęce (wtedy „niemieckiej”).

Rodzice postanowili wracać w rodzinne strony ojca. Tam przynajmniej mogli liczyć na wsparcie rodziny. Już 2 września znaleźli się w Ostrowi Mazowieckiej (40 km od Ostrołęki) – w tych okolicach Pisarek miał rodzinę (Długosiodło, Krynki, Brok, Laskowizna). Liczyli po cichu, że może uzyskają pomoc, ale okazało się, że u krewnych też było biednie. Zamieszkali u Majewskiej (matka chrzestna Wandy), ale było ciasno. Może, jeśli nie pojedziemy wszyscy do Krynek, Tatuś i my dostaniemy robotę, a wtedy wynajmie się inne mieszkanie, bo te jest ciasne, zresztą przydałby się oddzielny pokój. Bo razem tak żyć na kupie, to dwom rodzinom trudno. O ziemniaki bardzo się starać trzeba, mamy wprawdzie pieniądze, ale one się szybko wyczerpią, przy takiej drożyźnie.

W 1943 r. Wanda została złapana przez Niemców w jednej z ulicznych łapanek, w której wyłapywano młodzież na roboty do Prus. Wraz z nią został złapany mąż chrzestnej – Tadeusz (Taziś), który był aptekarzem. Może dlatego wywieziono ich do pracy w niemieckiej aptece „Victoria” w podkarpackiej wsi Wełdzirz, gdzie Wanda pracowała jako kasjerka.

Wełdzirz (woj. stanisławowskie, powiat Dolina) – duża, górska wieś leżąca w Karpatach, nad Świcą – w dystrykcie Galicja (niem. Distrikt Galizien) będącym częścią Generalnej Guberni. We wsi mieszkało ok. 2 tysięcy drwali i kłusowników odwiecznych, w zdecydowanej większości Ukraińców, a Żydów Niemcy już wymordowali. W nocy z 7 na 8 marca 1944 r. nacjonaliści ukraińscy wymordowali około 30 Polaków. Wśród Polaków panował nastrój zastraszenia. Kto mógł emigrował m.in. do Generalnej Guberni.

Mieszkała przez ponad rok w tej kresowej wsi, gdzie los zetknął ją z kresowiakami i ludnością ukraińską. Poznała ich język, kulturę i tradycje. Doświadczenia tu zdobyte wykorzystała później pisząc powieść „Spotkali się nad Nysą”. W tym czasie nasilały się ukraińskie represje względem Polaków i wielu z nich uciekało przed zagrożeniem. Życie Polaków było pełne obaw, kładąc się do snu, nie wiedzieli, czy dożyją ranka. Gdy Ukraińcy zamordowali Tadeusza Majewskiego, Wanda myślała o ucieczce z „robót”. Pod koniec czerwca 1944 r. udało się jej uciec z Kresów. Kierowała się na zachód. Przebrnęła prawie całą Generalną Gubernię i w końcu dotarła do rodziców do Ostrowi Mazowieckiej.